sobota, 23 sierpnia 2014

Z Zachodu!


  Swąd moczu, bimbru i kapusty na klatce schodowej odbierał dech. Wytarte lastryko i galeria antysemickich intepretacji penisów na ścianach brzydziły za każdym razem od nowa. Zwyczajowo zepsuta winda zmuszała do podziwiania całych czterech pięter fallicznego artyzmu, do tego dochodziło oddychanie powietrzem bardziej ubogim w tlen niż szczyty Himalajów. Z lekką zadyszką i poczuciem utraconego zdrowia wcisnąłem pożółkły i nadłamany przycisk dzwonka. Nie dało się jednak ocenić czy wywołało to jakiś efekt, bo krzyki z narożnego mieszkania skutecznie zagłuszyłyby klakson tira. Energiczne pukanie szczerze oburzyło sklejkową imitację drzwi antywłamaniowych, których żałosny klekot przegrał z kretesem w walce z harmidrem na piętrze. Niespiesznie nacisnąłem więc na pokracznie poprzewiarcaną klamkę. Drzwi ustąpiły bez większych oporów, a mym oczom ukazał się widok ograny tak obrzydliwie, że wrażenie zakrawało o deja vu. 
  Po raz kurwa setny mój brat był doszczętnie pijany. Klęczał na podłodze pocierając obolałą głowę. Coś jednak w całym tym obrazie wschodniej degrengolady nie dawało mi spokoju. Woń bimbru po przekroczeniu progu jego postkomunistycznej izby przegrywała w boju z zapachem behapowskiej pasty do polerowania linoleum. A i wzrok tego, co przyklęknął niczym Henryk IV pod murami Canossy, wydawał się jakby mniej zamglony niż wynikałoby to z założonego zamroczenia wodnym roztworem etanolu. 
 Bełkotliwa wypowiedź zawierająca zlepek słów, w których przeważało “zachodnie zepsucie, zanik tarcia oraz moja pierdolona głowa” nie pozwoliła wnioskować o tym, co miało miejsce w leżu człowieka tak przesiąkniętego wschodnią kulturą, że uciśnione kartofle składały wnioski w urzędzie imigracyjnym o udzielenie tutaj azylu.
 Po geście ręki wyrzuconej w powietrze i kierującej wzrok na wejście do kuchni, przestąpiłem nad torbą po zakupach i wszedłem do kulinarium (jeśli może być terrarium, akwarium i prezbiterium, to kulinarium jest słowem jak najbardziej na miejscu). Nie działo się w niej nic nadzwyczajnego, chociaż stojąca na kuchennym blacie butelka coca-coli mogła, a nawet powinna, zwrócić uwagę kogoś, kto znał mojego brata. Butelka brązowobrunatnego, przesyconego dwutlenkiem węgla płynu nie mogła zostać tutaj przytaszczona przez jego jestestwo. Nie spodziewał się przecież niechcianych gości, a świadkowie Jechowy dawno zaprzestali pukania do jego drzwi. No i przecież był środek tygodnia! Coś było wyraźnie odmienne od ustalonego i niezmiennego, jak niski poziom IQ rządzących, porządku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz